Urodziłem się 2 września 1928 roku, mieszkałem w Wierzchowinach, gm. Siemień, wówczas powiat Radzyń Podl. Tam w rodzinnym domu przeżyłem okres okupacji. Sam oficjalnie nie byłem zaprzysiężonym żołnierzem żadnej organizacji niepodległościowej. Byłem na to zbyt młody, ale stryj i ojciec wykorzystywali mnie do przekazywania informacji konspiracyjnych, obserwacji, ubezpieczania konspiracyjnych spotkań. Kolportowałem też prasę podziemną.
Ojciec-Henryk Szewczyk i stryj por. Józef Szewczyk byli żołnierzami ZWZ AK. Ojciec w kompanii por. "Czesława" – Jana Tadeusza Pławskiego – komendanta rejonu ZWZ – AK w Czemiernikach. Stryj natomiast należał do ZWZ w rejonie Siemień, należącym do Obwodu w Radzyniu Podlaskim.
Stryj był zawodowym oficerem Wojska Polskiego. Przed wybuchem wojny w 1939 r. został skierowany do pracy w Urzędzie Gminnym w Milanowie, w którym pełnił funkcję sekretarza. W czasie okupacji ukrywał się u nas. Domyślam się, że był związany z kontrwywiadem. W okolicy znajdowały się gospodarstwa rolne kolonistów niemieckich i w okresie poprzedzającym wojnę byli oni podejrzewani o współpracę z Niemcami z Rzeszy. Stryjek mówi, że jeszcze przed wojną pod pozorem spotkań religijnych gromadzili się i naradzali.
Obecność w naszym domu stryja, który pełnił w konspiracji funkcje dowódcze, sprawiła, że jako 12 - 16-letni chłopiec byłem podczas okupacji niemieckiej naocznym świadkiem wielu zdarzeń w mojej wsi oraz okolicy.
Jak wyglądają Niemcy
Wieś Wierzchowiny liczyła w 1939 r. około 120 gospodarstw (około 400-500 osób). Pierwsze jednostki wojska niemieckiego w Wierzchowinach pojawiły się przed 20 września 1939 r. Po raz pierwszy chyba piętnastego i ponownie za dwa-trzy dni. Nie były to duże grupy. Składały się z cyklistów i motocyklistów. Pojawiały się na krótko, przejeżdżały tylko przez wieś, nie kwaterując.
Pierwsza większa kolumna wojsk niemieckich wjechała do Wierzchowin w drugiej połowie października. Pasłem z kolegami krowy pod lasem na kol. Szatamanka. Usłyszeliśmy huk pracujących motorów. Wydawały go samochody i motocykle nadjeżdżające szosą Lubartów – Parczew - od strony Lubartowa. Kolumna pojazdów zjechała z szosy w lewo do wsi Działyń, a następnie przyjechała do Wierzchowin, zatrzymując się 2,5 km od szosy. Pobiegliśmy zobaczyć, jak wyglądają Niemcy. Okazało się, że do wsi wjechała zmotoryzowana grupa artyleryjska.
My, młodzi chłopcy, zwróciliśmy uwagę, że na działach wypisano nazwę czeskiego zakładu, który je wyprodukował (Skoda w Brnie). W grupie, która zatrzymała się w Wierzchowinach, było kilkanaście dział, a więc myślę, że było to kilka baterii.
Żołnierze, oceniam, że było ich ok. 150-200, zostali zakwaterowani w całych Wierzchowinach. Częściowo w budynkach, a częściowo w postawionych przez siebie namiotach. Jednostka, która wjechała do Wierzchowin, nie prowadziła już żadnych działań wojennych. Działa nie były ustawione na stanowiskach ogniowych – stały na podwórkach poszczególnych gospodarstw. Żołnierze niemieccy odnosili się do ludności poprawnie, nie było ekscesów. Mieli własną kuchnię polową i ich wyżywienie nie obciążało ludności polskiej. Po trzech - czterech dniach jednostka odjechała w kierunku Czemiernik. Od tego czasu w Wierzchowinach nie widzieliśmy żadnej niemieckiej jednostki wojskowej.
Samolot w Siemieniu
Na początku września 1939 roku na stawie w Siemieniu wodował samolot polski – wodnopłat. Przyleciało nim dwóch pilotów, którzy udali się do majątku należącego do rodzin Bielskich i Zaorskich. Samolot został zamaskowany w zatoczce przy wysepce nazywanej przez miejscowych "Zielony Grąd". Stał tam ok. tygodnia i został zbombardowany przez samolot niemiecki.
W Wólce Siemieńskiej i Siemieniu mieszkali koloniści niemieccy i to prawdopodobnie przez nich została przekazana wiadomość o wodnopłacie ukrytym w stawie.
Kiedy w drugiej połowie września między Milanowem a Cichostowem rozegrała się dość duża bitwa Armii Czerwonej z wojskami polskimi, w okolicy widziałem sowieckie samoloty. Były to jednopłatowe samoloty myśliwskie z silnikami gwiaździstymi. Na skrzydłach miały wymalowane czerwone gwiazdy. Kilkakrotnie przelatywały na wysokości 300 - 400 metrów, między Wierzchowinami i Parczewem. Z pewnej odległości słyszeliśmy prowadzony przez nie ogień z karabinów maszynowych.
Kiedy w lipcu 1944 r. Armia Czerwona wkroczyła do Wierzchowin trwały właśnie opóźnione żniwa. Przez kilka dni padał deszcz, było błoto. Było po 25 lipca. 27, może 28. Od strony Działynia i Siemienia pojawiły się kolumny samochodów. Na każdym jechało po kilku lub kilkunastu żołnierzy. Odniosłem wrażenie, że kolumnie brakowało organizacji. Nie mieli broni pancernej ani artylerii. Na ok. 40 samochodach przejechała przez naszą wieś sama piechota.
Żołnierze radzieccy nie byli witani przez miejscową ludność oraz władze. Nie budowano bram triumfalnych. Ze strony żołnierzy nie było żadnych ekscesów. Jednostka miała własne zaopatrzenie. Po krótkim postoju odjechała w kierunku Stójki, Czemiernik i Bełcząca.
Jeden z samochodów (duży, o ile dobrze pamiętam amerykański), między Wierzchowinami a Amelinem zsunął się do głębokiego rowu. Został tam na okres 2-3 tygodni. Miejscowi strażacy ucieszyli się nawet, że będą mieli za darmo samochód. Ściągnęli go do siebie pod remizę w Wierzchowinach, ale żołnierze radzieccy nie zapomnieli o nim i wkrótce go odebrali.
Jednostka Armii Czerwonej ponownie pojawiła się i kwaterowała we wsi od połowy grudnia 1944 r. Liczyła ok. 40 żołnierzy. Stosunki z ludnością były poprawne, posiadali częściowo własne zaprowiantowanie (konserwy), ale większość ciężaru wyżywienia ponosili mieszkańcy wsi. W naszym domu kwaterowało sześciu żołnierzy. Byli oni przez nas zaproszeni na Boże Narodzenie.